piątek, 13 czerwca 2014

5. Przegrany

" Bo dobro i zło toczy ze sobą odwieczną walkę, przekrzykując się, które jest lepsze od drugiego.
Choć tak naprawdę nie mogą istnieć bez drugiego."


 Kiedy giną bohaterzy, giną wszystkie ideały. Tak zawsze sobie powtarzałem ilekroć spoglądałem na mojego barata. Z osoby przez niego podziwianej, pierwowzoru stałem się ucieleśnieniem zła, drogą do osiągnięcia celu. I zapewne, gdybym posiadał jeszcze serce, gdyby moje człowieczeństwo nie przeklneło mnie na zawsze, zapewne by mnie to zabolało. Sprawiło, że dusza rodzierana wyrzutami sumienia umierałaby każdego dnia po kawałeczku, aż z przestrachem zacząłbym się zastanawiać - co ze mną bedzie?
Jednak teraz, stojąc pośród śladów zniszczenia jakie niosą ze sobą chciwość i zło, nie potrafię nic poczuć, nie potrafię żałować własnego życia. Zupełnie tak, jakbym stawał się marionetką, pustą od środka.Jednak dość silną na tyle, by zerwać sznureczki i podążać własną drogą. Jednak nie potrafię oprzeć się pokusie, która jest tak silna, jak jeszcze nigdy, więc...
Spoglądam wstecz, widzę dni swojej świetności, coś wspaniałego i nagle tak nierealnego. Czy to się naprawdę wydarzyło?
Przeszłość powoli staje się zamazaną kroplą na tle teraźniejszość, im wyraźniej próbuję sobie ją przypomnieć, tym bardziej się zamazuje, traci ostrość i jakąkolwiek wartość. Odczuwam jej brak, całym sobą, jednak nie potrafię zlokalizować przyczyny. Dobrowolnie się godziłem na wszystko, oddawałem skrawek po skrawku, by móc uzyskać nowe możliwości, nowe przestrzenie... I co dalej... Bo ja nie wiem. Zgubiłem własne ja, utraciłem to co było najcenniejsze. Jednak droga powrotu została zniszczona, czasu nie da się cofnąć, wypowiedzianych słów również. Nie mogłem ocalić ich wszystkich, teraz nie mogę ocalić nawet jednej osoby, siebie. Dlatego chcę ocalić brata. Jednak droga ku temu jest zawiła, pełna pułapek i znów źle podjętych decyzji. Przewinienia z przeszłości uniemożliwiają zrobienie tego w najprostszy sposób, dlatego muszę skupić się na niekonwencjonalnych środkach, które poprowadzą do mojej zagłady.

Z natłoku myśli budzi mnie dotyk, delikatny, subtelny, tak... kobiecy. Przesuwa dłoń po szorstkim od zarostu policzku, delikatnie palcami ujmując mój podbródek i zmuszając bym spojrzał na nią. Ciągle mnie zadziwia. Jak to możliwe, że mimo iż jest ślepa, może dostrzec tyle rzeczy. Jak to co dla innych jest na wyciągnięcie ręki, a jednak nadal niedostępne, a tu? Gdy ona nie może nic zrobić, czyta ze mnie jak z otwartej księgi. Wyblakłe oczy, patrzą z taką mądrością, taką siłą... Jakby wcale nie były martwe. Zdumiewa mnie ten kontrast, a jednocześnie irytuje. Nie potrzebuje jej ani całej tej otoczki życia. Namiastki czegoś, co mogłoby zmienić się z fikcji w prawdę, gdybym tylko miał dość odwagi.. Nie, gdybym był dość głupi, by się temu poddać. Bo potem znów musiałbym to wszystko zniszczyć. Zupełnie tak, jak wtedy.
Jednak czemu sprzeciwiam się czemuś, czego gdzieś kiedyś pragnąłem? Co sprawiło, że zapragnąłem więcej. Co było powodem tego, że spędziłem tutaj siedem dni. Skutkiem czego pozwoliłem się jej zmienić. Nie zewnętrznie, ale wewnętrznie. Była balsamem na moje rany, światłem w pustce, gdzie brakowało mojej duszy. Jakimś sposobem stała mi się bliższa, niż ktokolwiek.
-Jestem tu tak długo, a ty nadal nie powiedziałaś mi, jak masz na imię. - Mówię, delikatnie zanurzając dłoń w jej długich włosach. Przesuwam dłoń wzdłuż czarnych pasm, które wydają się jedwabiem. Spoglądam na nią i widzę, jak się lekko uśmiecha.
-A czy zapytałeś mnie o to? - Pyta zdejmując dłoń z mojego policzka.
-Nie. Więc jak masz na imię?
Milczy chwilę, przekrzywiając lekko głowę na prawo. Kilka kosmyków wysuwa się z upięcia i opada na jej twarz. Przyglądam się jak muskają skórę na jej policzku i twarzy.
-Nazywam się Kagami. - Szepcze w końcu.
-Teraz wszystko rozumiem. - Przytakuję i nie mogąc już tego znieść, wyciągam ręce i zbieram kosmyki. Wyjmuję z jej włosów klamry, które podtrzymywały upięte bez ładu włosy, po czym zbierając ich całą garść, wiążę je w wysoki koński ogon. Tak, teraz jest doskonale. Dziewczyna ma tak długie włosy, że nawet upięte na czubku głowy sięgały jej pośladków, teraz rozsypywały się po podłodze.- Przyniosłaś mi światło, Kagami. - Szepczę nieświadomie, rozczesując palcami splątane pasma.
Kręci głową wstając z podłogi. Materiał blado fioletowego kimona delikatnie zsuwa się z jej prawego ramienia, ukazując mleczną skórę. Wpatruję się w to miejsce, zastanawiając się, czemu zakłada kimono, skoro samemu jest to niezwykle trudno zrobić, w dodatku gdy jest ślepa.Przesuwam po niej wzrokiem po odwrotnie złożonym kimonie, prawa strona była na wierzchu, a pas obi źle zawiązany, zsuwał się na jej biodra. Mimo to z jej mleczną skórą i atramentowymi włosami wyglądała dostojnie i kobieco.
Tym razem to ja kręcę głową. Moja biedna księżniczka... I natychmiast drętwieję na tą myśl... Jak coś takiego mogło mi przyjść do głowy? Ona wcale nie należy do mnie.
Odchodzi szeleszcząc jedwabiami, a ja nadal zastanawiam się, co tak naprawdę się przed chwilą wydarzyło. Czyżby rzuciła na mnie czar?

Światło błyskawicy rozprasza mrok, jaki panował w pokoju, po chwili wzdłuż szumu deszczu, przetacza się głośny ryk grzmotu. który odbija się echem w pustce jaka we mnie panuje. Stoję nad tobą, zastanawiając się co zrobić. Czepiam się ciebie jak tonący liny, bo mam wrażenie, że gdyby nie ty, przepadłbym z kretesem. Ale jednocześnie kłóci się ze mną myśl, że skoro tyle lat dawałem rade nim tu trafiłem, to teraz, gdy stąd odejdę - też dam. Kolejny głośniejszy huk wyrywa cię ze snu, wzdychasz cicho i przetaczasz się na drugi bok, podkładając dłoń pod policzek. Zupełnie jakbyś instynktownie wyczuła, że siedzę przy twoim łóżku unosisz w moim kierunku twarz.
-Zaniepokoiła cię burza? - Szepcze cicho, mimo iż powieki zakrywają jej oczy, mam dziwne wrażenie, że wpatruje się we mnie badawczo. - Czy potrzebujesz czegoś ode mnie?
Słyszę jej głos, cichy i spokojny. Słyszę co mówi, ale nie potrafię wydobyć z siebie głosu, bo zbyt wiele myśli kłębi się w mojej głowie. Potrzebuję twojego ciepła, by ogrzać moje zmarznięte przez lata ciało.
Ale zginiesz jeśli się do ciebie zbliżę, tak samo jak na innych, sprowadzę na ciebie zło i śmierć.
Potrzebuje twego światła, by rozjaśnić mrok mojej duszy... jeśli w ogóle ją posiadam.
Ale w miejscu gdzie powinna być dusza, od dawna zieje potworna dziura, moje człowieczeństwo wyrzekło się mnie wiele lat temu, gdy robiłem okropne rzeczy.
Potrzebuję twojego dotyku, by pobudzić moje serce do bicia. Potrzebuję... po prostu ciebie by dalej żyć.
Ale teraz nie potrafię zrobić nic, co mogłoby cię w jakiś sposób uszczęśliwić. Jestem bezradny, zagubiony wśród własnych cieni. Błądze w ciemnościach, próbując być kimś, choć tak naprawdę jestem niczym. Czuję jak emocje uderzają o powłoki mojej twardej skorupy, nie wolno mi się angażować. Nie jestem kimś, kim ona myśli, że jestem. Mój potwór uśmiecha się bezczelnie do mnie, spoglądając błyszczącymi ślepiami. Nie jestem kimś, z kim mogłaby żyć długo i szczęśliwie. Nie jestem też tym, z kim w ogóle mogłaby żyć. Ja sam nie pożyję już długo. Dlatego odrzucam wszystko od siebie, nie potrzebuję jej litości, jej ciepła. W ogóle jej nie potrzebuję. Jestem samowystarczalny. Jestem tym kim się stałem i już dawno się z tym pogodziłem. Nie pozwolę by ona mnie zniszczyła. Nie mogę się poddać. Zgodziłem się zagrać w jej grę ale to ja ostatecznie zostanę zwycięzcą. A może przegranym?
- Chodź do mnie Itachi, potrzebuję cię. - Szepcze wyciągając do mnie swoją drobną dłoń. A wtedy pękają wszystkie tamy, wszystkie złe myśli odchodzą, pozostaje ja, skrzywdzony człowiek, który potrzebuje litości, potrzebuje pocieszenia i zrozumienia. Potrzebuje bliskości, której wyrzekł się tak dawno. Opadam w jej objęcia, czując się pokonany jej dobrocią. Wiedząc, że nie zasługuje na to, co właśnie otrzymuje.
Moją pokutę i przebaczenie.

czwartek, 5 czerwca 2014

4. Marionetka

..marionetka sunie bezszelestnie, sterowana węzłami upodlenia."

Mówili, że będzie ze mnie ktoś; że jeśli tylko zechcę mogę być kimś wielkim, kimś z kim każdy musi się liczyć. Wszyscy mieli w stosunku do mnie wielkie plany ale nikt nie pomyślał, że ja też mogę mieć plany sam dla siebie. Tak, ja też miałem marzenia. Pragnąłem wiele rzeczy, nie tylko siły, nie tylko pozycji w społeczeństwie. Pragnąłem spokoju, uczucia głębszego niż jest w stanie pojąć ktokolwiek. Chciałem wykreować swój utopijny świat, do którego mógłbym wracać, do osoby, dla której miałbym motywacje wygrywać każdą potyczkę i dla której zawsze, nie ważne w jakim byłbym stanie; znalazł siły by wrócić. Nie chciałem czegoś niezwykłego, myślę, że tego samego pragnie w głębi duszy każdy z nas...
Jednak okazało się, że wioska potrafi odebrać wszystko. Wystarczy jedna osoba, by utopijne marzenia zmiótł wiatr jak piasek na pustyni.
Opryskuję twarz wodą. Spływające po skórze krople, przypominają łzy. Tak, sądzę, że gdybym nie był tym, kim jestem teraz, potrafiłbym uronić choć trochę łez. Niestety. Los nie ukształtował mnie na człowieka ckliwego, na wzór cnót, poprzez które ktoś mógłby wziąść mnie za wzór do naśładowania. Stałem się nikim, człowiekiem z gnijącą pustką w miejscu, gdzie powinna być dusza. Zaprzedana ona została diabłu, a ten odpłacił mi się za to z nawiązką. Będę smażył się w piekle lecz najpierw... Najpierw zabiorę tam ze sobą wszstkich tych, którzy zniszczyli moje niewinne życie, którzy zniszczyli mnie - bezbronnego, młodego, niewinnego chłopca. Chłopca z marzeniami, pragnieniami, ambicjami... Chłopca, który chciał żyć pełnią życia. Chłopca, który był zbyt naiwny, lub jak niektórzy wolą, zbyt głupi by sprzeciwić się woli tych, którzy wmawiają utopijne obrazy świata doskonałego. Ten chłopiec chciał żyć, chciał wierzyć, że robi coś dobrego, niezwykłego, ważnego. Że to co robi, jest dobre. Nie wyszło.
Zanurzam twarz w puszystym ręczniku, który pachnie jakimiś kwiatem. Wyobrażam sobie ciągnące się bez końca pole z fioletowymi kwiatkami, które obrastają podłużną łodyżkę. Chyba wyglądały trochę jak konwalie... A może się myle? Biorę jeszcze jeden, głęboki wdech, zamykając w płucach mdły zapach. 
Wielkie pole bez końca, stykajace się na horyzoncie z niebem o pastelowych kolorach. To przez zachodzące słonce, złote promienie oświetlają gęste konary drzew, które rosną gdzieś obok wielkiej łąki... Lawenda. Tak, to są kwiaty lawendy. Teraz sobie przypominam. Tak zawsze pachniała moja pościel, tuż po tym, gdy matka ją wyprała. Zawsze pachniała lawendą, bo wiedziała jak bardzo podoba mi się ten zapach. Po tylu latach szukania czegoś nieosiągalnego, człowiek zapomina o najoczywistszych prawdach. Zapomina swą przeszłość, która go ukształtowała. Za to doskonale potrafi spamiętać wszystko to, co go zniszczyło. Ludzka ułomność nie zna granic.
Przecieram twarz jeszcze raz, jakbym ścierał ostatnie resztki niespokojnego snu, po czym odkładam ręcznik na ladę, obok zlewu i spoglądam w lustro. W odbiciu dostrzegam siebie i jej sylwetkę. Stoi oparta ramieniem o futrynę drzwi, jedą dłoń zaciska na bluzce, tuż przy szyi, a drugą trzyma opartą płasko o drewno. Niepewnie, trochę wystraszona, trochę zagubiona mimo to bije od niej wewnętrzny spokój i siła.
-Itachi... - Szepcze cicho, nie jestem nawet pewnien czy sam dokładnie usłyszałem jej głos, czy po prostu rozpoznałem to co mówi po sposobie w jaki ułożyła wargi.
-Jestem tu, spokojnie. - odpowiadam spokojnie, odwracajac się i podchodząc do niej w pięciu krokach. Jej oczy jak zwykle skryte są pod powieką. - Spójrz na mnie, dobrze? - Proszę cicho, obejmując jej policzek dłonią i gładząc gładką, i delikatną skórę szorstkim kciukiem.
-Ale...
-Ciii... Po porstu otwórz oczy...- Szepczę cicho zaczesując niesforny kosmyk brunatno rudych włosów za jej ucho. Powoli, jakby robiła to z namysłem unosi powieki. Ma duże oczy w kształcie migdałów, choć gdy troche je zmróży przypominają kocie. Nie ma gęstych i długich rzęs, jednak takie, jakie są, są wprost idealnie dla niej by móc podkreślić kształt oka. Wpatruję się w ślepe oczy, koloru wzburzonego, deszczowego nieba. Gdyby im się dużej przyjrzeć, mógłbym przysiac, że po tym bezkresnym niebie od czasu do czasu przetacza się wielka błyskawica, która rozświetla je od wewnątrz. Ślepe oczy... Które widzą więcej, niż niejeden zdrowy i sprawny człowiek może zobaczyć. Może właśnie przez to wydaje mi się taka wyjątkowa? 
-Itachi... Znów miałeś koszmar. - Mówi, wyciągajac przed siebie rękę. Kładzie ją płaską na mojej piersi, gdzie mocno bije serce. - Nie musisz się już bać. - Robi krok w moją stronę i przytula mnie mocno. Układa twarz na mojej piersi, zamykając ślepe oczy. - Jestem tu, wszystko bedzie dobrze.
Gdyby ona tylko wiedziała... Gdyby wiedziała do jakiej osoby teraz sie przytula. Do zabójcy własnej rodziny, do zdrajcy wioski, której obiecał poświecić życie, do okrutnego mordercy, który zabija z zimną krwią. I ja? Ja, ten drań bez serca, pusta skorupa człowieka mam się bać?
Mimo to, ma racje. Paraliżuje mnie potworny strach. Tak, oto upadek zdrajcy, mordercy. Upadek człowieka nie, potwora.
Wiem, że słyszy dokładnie bicie mojego serca, to jak przyspiesza i zwalnia. Jak obija się o żebra.
-Nie pocieszaj mnie. Nie chcę współczucia. - Rzucam gniewnie. Denerwuje mnie jej spokój, to, że mówi coś, czego nie chcę słyszeć, a jedynie czuć. Słowa niczego nie załatwią, one tylko irytują. Ale nie pomagają.
Słyszę jak wzdycha cicho, puszczając mnie. Jej dłonie zsówają się w dół mojej talii i zwisają bezwiednie wzdłóż jej ciała.
-Masz racje. Ciebie nie uratuje nawet litość. - Odpowiada bezbarwnie, bez żadnych emocji. Zupełnie tak, jakby nagle zdała sobie sprawę, że to wszystko naprawdę nie ma sensu. - Możesz uratować siebie na dwa sposoby, albo zrobisz to sam, buntując się i biorąc życie we własne ręce, lub licząc na to, że trafisz na godnego przeciwnika i polegniesz tak, jak na to zasłużyłeś. - Odwraca się i wychodzi z łazienki, ostrożnie sunąc dłonią po ścianie, aby na nic nie wpaść.
Ona ma racje, od dawna moje życie nie należy do mnie, lecz do osób, które mają wyższe cele. Niespełnione ambicje, jestem jak marionetka w ich rękach. Czy to się kiedyś skończy? Czy marionetka, może zerwać sznureczki i żyć własnym życiem?


3. Utożsamiony z deszczem


" Utożsamiając się z cichym szeptem wolności... "

    Głośny huk grzmotu zagłusza na chwilę szum deszczu,rozświetla tonący w mroku ogród, mokre liście i wzburzoną taflę stawu. Siadam na podłodze tarasu, opierając się plecami o drewnianą futrynę.
Przez otwarte drzwi do środka wpada mokre, wilgotne powietrze. Słyszę jak szalejąc po pokoju rozrzuca po podłodze zwoje i dokumenty, które ułożyłem na ławie poprzedniego dnia. Nie przejmuję się tym.Cholerne papierzyska z Akatsuki. Niech ich wszystkich szlag trafi.
Obserwuję nawałnicę, zapalając papierosa i porządnie się nim zaciągając. Przytrzymuje chwilę dym w płucach, czując jak narkotyk powoli rozluźnia napięcie, które ciągle trawi mnie od środka; po czym powoli wypuszczam go ustami.
Burza nie tylko znęca się nad ogrodem, ona także niszczy mnie od środka. Czasami czuję jak raz po raz zadaje mocniejsze ciosy, wtedy w chwilach takich jak ta, tracę nad wszystkim kontrolę, moja złota klatka mroku rozpada się i staję się zupełnie bezbronny. Podatny na najlżejsze ciosy.
-Wszystko zżera szaleństwo... – szepczę cicho, zaciągając się kolejny raz i wyrzucając przed siebie peta. To prawda, szaleństwo istnieje nie tylko we mnie ale teraz opanowało nawet ogród. Rozkołysało konary drzew,wzburzyło morze traw i kwiatów. Zniszczyło spokojną toń wody. I choć teraz nawałnica układa swój własny obraz piękna wiem, że to co zniszczy swoją sztuką odrodzi się jeszcze piękniejsze.
„A wtedy bogowie spojrzą tam, gdzie jeszcze niedawno wojenne miecze opływały krwią. Wszystko zostanie wybaczone i powoli powróci dożycia. Bo co za życia zniszczone, po śmierci zostanie odbudowane.”
Gdzie podziali się bogowie, gdy potrzebowałem ich najbardziej? W tamtych okrutnych odmętach przeszłości? Dlaczego nie pozwolą się nam odrodzić tak, jak pozwalają zieleni traw, rozkołysanym drzewom? Czy nie ma już dla nas ratunku?
Mimo iż wiem, że nie ma już ratunku dla człowieka takiego jak ja, wierzę, że kiedyś uzyskam odkupienie.Ludzie potrzebują wiary w bogów, choćby dlatego, że tak trudno jest uwierzyć w ludzi. A bogowie... może istnieją, może nie. Dlaczego więc i tak w nich nie wierzyć? Jeżeli wszystko to co jest zapisane to prawda, po śmierci trafisz w przyjemne miejsce, jeżeli nie to nic nie tracisz. Wzdycham cicho opierając łokieć o zgięte kolano, wspierając czoło na dłoni. Myśli tak chaotycznie zalewają moją głowę, że przestaję powoli nad nimi panować. Panoszą się niczym robale po terenie, na którym nie powinno ich być w ogóle. Z tych wszystkich myśli, tylko jedna ma znaczenie.
Zdradziłem rodzinę dla dobra wioski jednocześnie zdradzając wioskę, dla rodziny. Czy ktoś coś z tego rozumie?
Dla wioski zamordowałem klan, zabiłem własną matkę i ojca,osoby, na których ciążyła największa wina. Jednak nie potrafiłem zabić ukochanego brata, który okazał się ważniejszy od honoru, powinności i wioski.Dlaczego teraz to wszystko wydaje się takie... takie... osobliwe?
Zaczynam rozumieć coraz mniej, gubię się we wlanych planach i postępowaniu, zapominam o wszystkich obietnicach i przyrzeczeniach. To wszystko zaczyna mnie przerastać. A może to tylko mi się wydaje?
Jestem rozdarty wewnętrznie, choć czuję zadowolenie. Wiem,że inaczej bym nie postąpił więc nie mogę się tym zadręczać. Wyznaczyłem cel,pokazałem drogę którą powinien dążyć. Czy to zrobił?  Mimo wszystko czuję, że popełniłem błąd. W którymś momencie, gdy wydawało mi się, że panowałem nad sytuacją, posunąłem się o krok za daleko.Kiedy to było? Jak?
Teraz to tylko spekulacje, głupie poczucie sumienia, któremu jakimś cudem udało się oprzeć ciemności i nie dając się jej pożreć cierpi gdzieś wewnątrz mnie. Wzdycham cicho. Czuję się tak, jakbym nagle stracił cały grunt spod nóg. Ale zamiast spadać, po prostu stoję i wpatruję się w pustkę pode mną...

Biegłem jedna z uliczek wioski. Deszcz smagał  moje ciało niczym niewidzialne bicze,  które wydawały się być karą za to, co zrobiłem.Czułem się pusty, przerażająco pusty wewnętrznie. Czarna dziura, która powstała w miejscu, gdzie powinno być serce wyżerała wszystko, pozostawiając po sobie niepewność, panikę strach lub... podziw? Przed chwilą  rozpacz, śmierć, potem pusta, a teraz tak bezsensowne uczucie podziwu... Dla kogo? Dla mnie?
Zatrzymuję się powoli, stając w deszczu. Patrzę w martwy punkt, rysujący się we mgle beznadziei. Podziw dla...
Podziw dla niego?
Podziw dla mnie?
Podziw dla nas?
Że ze wszystkich silnych i najsilniejszych, przetrwaliśmy tylko my?
My jako słaba jednostka, bezużytecznej misji życia,przysłonięci zemstą i zbrodnią. Z klątwą wiszącą nad nami, niczym ostrze gilotyny. Lśniące tajemniczo w mrożącej krew w żyłach pogardzie, gdy za kilka chwil ma zsunąć się w dół i odciąć nam głowę. Czy w takim razie nie lepiej byłoby od razu zginąć? Umrzeć tam, razem z nimi wszystkimi i dać sobie po prostu spokój? Uciec niczym tchórz od obowiązku, winy i powinności. Od kary,sądu i wyroku? Po prostu uciec?
Ale co po ucieczce człowiekowi upadłemu, który wzniósł się na wyżyny prawości niewinnością ukochanego brata?
Upadam na kolana, unosząc twarz ku rozpłakanemu niebu.Pozwalam by jego łzy stały się moimi łzami, spływającymi po bladych policzkach męczennika. Deszcz był jak ukojenie, lek dokonały na ból umierającej duszy. Tak spokojny, monotonny, niczyi, a jednocześnie tak spontaniczny, porywczy,nieokiełznany, mój... To wtedy przywłaszczyłem sobie deszcz. Okiełznałem go i podporządkowałem własnemu cierpieniu. Zharmonizowałem się z szumem i dźwiękami,które znalazły odbicie w bezdennym miejscu, po gnijącej duszy. Utożsamiłem się z deszczem, odkrywając w nim szczególny rodzaj pokuty. Może nie odpokutuję w ten sposób swojej winy, jednak złagodzę ból, który rozdziera mnie od środka.
Wioska wykorzystała mnie, uprzedmiotowiła zmuszając do zniszczenia własnego życia, wmówili, że to wszystko dla dobra wioski, dla dobra jej mieszkańców. Klan Uchiha stał się zbyt silny, zbyt potężny, zbyt arogancki i dumny by dalej móc służyć wiosce, która dopiero zaczynała się rozwijać.
Zaczął stawiać się władzy, przestał jej słuchać i wykonywać rozkazy, aż w końcu zaczął dyktować własne prawo. Żył własnym życiem, jako oddzielna część wioski. Ta lepsza część. A tego nie mogła znieść wioska.
W przypływach sentymentu wspominam rodzinę i przyjaciela.Rozpamiętuję ulotnie chwile, które już nigdy mają się nie powtórzyć.Wspomnienia szczęśliwych chwil, które na zawsze muszę zatrzeć w mej pamięci.Matko, ojcze, Shisui i cała rodzino...
Wszyscy... jak potężni tak upadli. Wszyscy zginęli z mojej ręki. Unoszę prawą dłoń, spoglądając na nią. Deszcz już dawno zmył krew i jakiekolwiek ślady. Jednak nie zdołał zmyć wspomnienia ciężaru broni, mocnego uścisku w którym trzymałem rękojeść miecza gdy zadawałem kolejne ciosy,drżenia, które pozostało do teraz.
Zaciskam dłoń w pięść i uderzam nią w ziemię.
-Dlaczego... – szepczę, czując, że nie tylko przywłaszczone łzy nieba zalewają moje policzki.
Wtedy niespodziewanie na swoim ramieniu czuję dłoń. Uścisk jest mocny, władczy. – Jestem człowiekiem, nie maszyną do zabijania  – szepczę zimnym, zmienionym głosem, nie podnosząc na niego wzroku.
-Dlatego musisz odrzucić swoje człowieczeństwo, jesteś stworzony do wielkich rzeczy. A teraz chodź za mną – powiedział zarzucając na moje ramiona płaszcz i odchodząc.
To był moment decyzji, którą przyszło mi podjąć w chwili,gdy po raz pierwszy sięgnąłem po miecz. Wziąłem głęboki wdech zamykając na chwilę oczy. Decyzja musiała zostać podjęta i nie było mowy o jakimkolwiek zawahaniu się. Spaliłem wszystkie mosty, by nie  móc się teraz cofnąć. Dlatego nie mam wyboru. Wstałem otwierając oczy i przytrzymując jedną ręką poły płaszcza.
-Doskonale to wszystko zaplanowałeś... Madara.- mówię idąc za nim.

A potem zaczynam spadać w ciemność, która zamieszkała we mnie. Podnoszę się i wychodząc z zadaszenia, wychodzę naprzeciw burzy. Upadam na kolana i unosząc twarz ku niebu, po raz kolejny przywłaszczam sobie jego łzy, które zaczynają mieszać się razem z moimi. Wszystko we mnie się zmienia.
I tylko deszcz nadal pada tak samo.

2. Klatka wspomnień

"...zamykane w piekielnych otchłaniach zapomnienia."
    Ostrze ze świstem przecina ciążące w pokoju powietrze, po czym bezbłędnie sięga do celu. Krew zabryzgała ściany i sufit, gdy czyściłem miecz o ciemnozielone kimono ojca, nadal wypływała z poderżniętych gardeł. Schowałem go po pochwy, otwierając oczy i spoglądając na pierwszy ciężki grzech. Stałem i patrzyłem na ich bezwładne ciała, martwe oczy wpatrzone we mnie, niczym we własne odbicie. Te martwe oczy...
Gdy usłyszałem z oddali nawoływania, wiedziałem, że to najwyższy czas. Oto muszę obnażyć duszę, czas stać się samym diabłem, pozwolić by ciemność zabrała wszystko. Odwróciłem się, nie mogąc znieść tej chwili oczekiwania. Krew zagotowała się we mnie, gdy kroki ucichły przed drzwiami, a potem stężała gdy otworzyły się. Powoli odwróciłem się do niego twarzą. Patrzyłem na figurkę małego, wystraszonego chłopca, który próbował pojąć to, co widziały oczy, a czemu stanowczo zaprzeczała rzeczywistość małego dziecka.
-Itachi... -  szepnął zrozpaczony, łzy zbierały się na jego rzęsach i popłynęły po policzkach, gdy dostrzegł za mną ciała naszych rodziców. - Itachi...! - krzyknął drżącym głosem.
Powoli podchodziłem do niego. Tłumiąc ból, żal, gniew, bezsilność, poczucie winy, stratę, strach, winę... Podchodziłem czując, jak moje człowieczeństwo woła do mnie, prosi o nawrócenie, wskrzeszenie. Ale z każdym krokiem mówiłem sobie dość. I wszystko zaczynało znikać. To co zostało we mnie zbudowane, uformowane w jednej chwili zaczęło się walić niczym domino. Jedno po drugim...
W jego zrozpaczonych oczach dostrzegłem iskierkę buntu, a potem... złość. Czysta, niesamowita nienawiść. Puścił się biegiem w moją stronę. Szybko wydedukował co się stało, jak i kto za to odpowiada.
Wina leżała całkowicie po ich stronie. Dlatego musieli ponieść zasłużoną winę.
Za to, że pozwolili sobie, na spłodzenie czegoś takiego jak on i ja. Na stworzenie nas, doskonale zdając sobie sprawę z przekleństwa, kary jaka ciąży nad nami wszystkimi. To oni byli winni, nie ja. Im dłużej tak to sobie tłumaczyłem, tym coraz bardziej się przekonywałem o racji i prawidłowości,  tego co zrobiłem - to była słuszna decyzja... Ona musiała taka być. Nic innego nie wchodziło w grę. I im dłużej tak myślałem tym bardziej czułem, że umieram. Staję się martwy.
Gdy unosił dłoń do ciosu zamachnąłem się i uderzyłem go w brzuch. Mały wyleciał na podwórko przed domem. Gdy schodziłem z drewnianych schodków, dźwignął się ciężko na nogi, chwiejąc i ocierając stróżkę krwi, która wypłynęła z rozciętej wargi. Właśnie wtedy, w jeden chwili podjąłem decyzję.
-Mój mały, głupi braciszku. Jesteś za słaby. Za mało w tobie nienawiści. Jeśli chcesz mnie zabić - nienawidź mnie, nie cierp mnie,a teraz... uciekaj - powiedziałem zimnym głosem, zastanawiając się, jak to się dzieje, że słowa wypływają z moich martwych ust, przez cały czas patrząc na niego, w jego zapłakane oczy, w których rozpacz mieszała się z niedowierzaniem. - Uciekaj! - krzyknąłem i wtedy się ocknął. Drgnął, jakby został uderzony po czym zaczął biec. A łzy wypływała wciąż na nowo z jego oczu. - Uciekaj i żyj, żyj w hańbie!
Przeszedłem przez ganek, lawirując między dwoma ciałami kobiet i stanąłem na rozwidleniu dróg. Patrząc jak biegnie przed siebie. Przerażony, bezbronny... Mój młodszy braciszek. Ucieka od śmierci, od domu potępionych, od swego przeznaczenia, od losu, od konsekwencji, od przekleństwa diabła i  konspiracyjnej rzezi. Ucieka od tego, od czego ja nie mogę. Zamykam oczy biorąc głęboki wdech, zamykam w płucach powietrze przesiąknięte zapachem krwi, jest tak wyraźny, że niemal czuję jej smak. Metaliczny, zimny smak krwi. Przykładam rękę do ust, pochylając się do przodu, gdy zaczyna robić mi się niedobrze. I nigdy nie będę pewien, czy to pierwsza kropla deszczu czy to moja łza, spłynęła po moim policzku, tamtego dnia.
W jednej chwili z człowieka pełnego chwały, dumy i ambicji, zmieniłem się w puste pudło, pruderyjne obnażonego człowieka, bez przyszłości, z marzeniami pogrzebanymi w popiele dawnego mnie. Z nalepką zdrajcy, przyczepioną do mnie na całe życie. Wyrzutek społeczeństwa.
Wtedy czułem, jak burza we mnie zaczyna się uspokajać. Wszystko powoli wygasa, niczym gorejące ostatki popiołu w kominku. Nicość ogarniała wszystko, zagłuszając ognisty krzyk sumienia i szloch moralności.
To właśnie wtedy moje człowieczeństwo wołało do mnie ostatni raz, cichnącym echem - żegnaj...
Otwieram powoli oczy, wpatrując się w mrok, jaki panuje w pokoju. Czuję jak kropelki potu spływają po moim roztrzęsionym ciele, płytki, zgubny oddech kaleczy płuca, ściśnięte niewidzialnymi obręczami. Przeczesuję włosy palcami po czym przyciskam dłoń do czoła.
To skutek, nie przyczyna.
Wpatruję się w noc i im dłużej to robię tym większe mam wrażenie, że to powoli mnie przygniata, dusi. Zamyka w skomplikowanej klatce własnych podłości, które nie próżnują, rozrywając moją martwą duszę. A potem tuląc ją do siebie w ostatnim akcie desperacji i miłosierdzia.
W końcu udaje mi się wsiąść na tyle głęboki oddech, by zacząć się uspokajać. Pocieram twarz dłońmi, wzdychając bezsilnie, jak człowiek pokonany. Czy tym nie jestem? Pokonuje mnie moja własna ciemność, niszczą mnie moje własne grzechy. Na próżno szukać mi pokuty, której nie ma. Nie ma takiej ekspiacji, która pozwoliłaby mi odpokutować to co zrobiłem.
Przesuwam dłonią wzdłuż materacu szukając kołdry, która zsunęła się z łóżka, gdy szamotałem się w sennym amoku. Dopiero gdy dosięgam krawędzi odnajduję delikatny, cienki materiał. Zaciskam na nim dłoń w pięść po czym szarpię z całej siły. Siadam na łóżku kładąc stopy na obnażonej, panelowej podłodze. Czuję na nagiej piersi i stopach ciepły, powiew letniego wiatru, który wpada do pokoju przez otwarte drzwi. I ciszę. Tak doskonałą dopóki ktoś jej nie zmąci.
Wstaję, boso wychodząc na taras. Biorę głęboki wdech, zamykając oczy. Wsłuchuję się w cichą grę świerszczy i rechot żab. Gdzieś daleko w oddali dociera do mych uszu szum pierwszego symptomu burzy. Cichy akord wypełnia mnie po brzegi, cichnąc w duszy, przynosząc chwilę zapomnienia, ukojenia niczym doskonały lek na ból. Powoli uchylam powieki, dostrzegając jak na horyzoncie, nocne niebo przysłaniają ciężkie, ołowiane chmury z jarzącymi się błyskawicami, które podświetlając obłoki zwiastują prawdziwą burzę. Burzę, która zniszczy, a potem odrodzi wszystko to, co zniszczyła. Mistyczne koło, które trwa od stuleci na nowo się zamknie (otworzy) dając początek i koniec. Wszystko się odrodzi... Wszystko tylko nie ja.
A burza we wnętrzu mnie tylko tli, niewyraźną pieśń pogardy.
Wtedy, tamtego dnia plącząc krwawymi łzami, stłumiłem wszystkie emocje i zabiłem swoich krewnych by ratować wioskę. Zrobiłem wszystko to o co mnie prosili, wszystko to co mogłem oddałem prawdzie, wolności, pokojowi. Wszystko po to, by samemu pogrążyć się w niezmierzonych dotąd odchładzaniach piekieł. Ale jednego zrobić nie mogłem. Nie moglem zabić własnego brata. Nie mogłem pozwolić, by całe jego życie zakończyło się na starcie. Aby go uchronić, zrobiłem to w taki sposób. Czy to kiedykolwiek do niego przemówi? Czy ocali przed obraniem niewłaściwej ścieżki?
Westchnąłem pocierając wierzchem dłoni czoło. Nigdy nie pojmie tego, że jego życie jest dla mnie ważniejsze, niż bezpieczeństwo wioski. Oddałem dla niej wszystko, ale nie moglem poświecić najważniejszej dla mnie osoby. Nie moglem poświęcić moje małego braciszka. To moja zdrada wobec wioski, która napawa mnie dumą.

1.Tonące marzenie

"I tak powoli giną ideały..."
    Nie pamiętam dokładnie kiedy, lub jak. Ale ta ciemność zaczęła pożerać wszystko co mnie otaczało. Pochłaniała każde wspomnienie, każdą szczęśliwą chwilę, każdą dobroć, każdy promyk nadziei. Zabrała wszystko to czym się stałem, co miałem. Wtedy ciemność zaczęła mnie przerażać, każda moja myśl przeżarta była nicością. Bezdenną, niszczącą, żarłoczną, ciągle nienasyconą nicością. Czasami wydawało mi się, że dryfuję na powierzchni mroku. Spokojnie, nie robiąc żadnych gwałtownych, nieprzemyślanych ruchów, które mogłyby ściągnąć mnie na dno. I gdy leżałem obezwładniony panicznym strachem przed konsekwencjami, pytałem siebie czy warto...
Wtedy coś we mnie pękło i zaczynałem tonąć. Powoli zanurzałem się w gęstej, ciemnej mazi krzycząc i wyciągając dłoń, błagając by ktokolwiek mi pomógł. Przecież... nie mogłem tak skończyć. Byłem... jestem niewinny. NIEWINNY! Ale mimo mych usilnych prób nigdy nie udało mi się uciec.
Biegłem na oślep przed siebie, uciekając przed czymś, czego nie mogłem, może nie chciałem pojąć. Uciekałem, bo wiedziałem, że jeżeli TO mnie złapie - zniszczy mnie doszczętnie. Obedrze brutalnie ze wszystkiego nie pozostawiając nic. A potem zacznie się delektować mą przemianą.
Dlatego kiedy myślałem, że mam już dość, przestawałem się kontrolować. I powoli zaczynałem zwalniać, brakowało już sił. Tonąłem opadając coraz niżej, niżej, aż znajdowałem się niebezpiecznie blisko dna.
Zatrzymałem się gdy TO mnie dopadło, zderzając się ze mną, niczym wzburzona morska fala z niewzruszonym klifem. Pozwalałem nicości zabrać wszystko. Opuszczałem gardę dając jej swobodny dostęp do siebie. I czułem... Jak wypełnia mnie od środka. Przywłaszcza sobie moje ciało, podporządkowuje myśli sprowadzając je na całkowicie obcy mi tor. Wtedy powoli, powolutku mój dawny świat przestawał istnieć. Wszystko gasło, pochłaniane przez miękkie mgły mroku.  Jednak i ten świat zniknął sprzed moich oczu tak szybko, jak tylko się z nim zmierzyłem. Wszystko co mi pozostało to bolesne wspomnienia dawnego mnie i wszystkich tych rzeczy, których się dopuściłem, będąc podporządkowany temu.
Wtedy wiedziałem już, że nie ma powrotu. Nie dla mnie, nie dla wyrzutka którego przywłaszczyła sobie nicość. Nie dla dziecka zrodzonego po to, by istniało jako nierozłączny kompan mroku.
Zrozumiałem, jak życie potrafi brutalnie zniszczyć człowieka, a może należałoby powiedzieć, że to jego błędy, są powodem autodestrukcji. Zatracenia się w nowo poznanym, alternatywnym ja. Ciemnym, nieznanym, dzikim, nieokiełznanym i... intrygującym. Dającym nam nagle tyle możliwości. Wystarczy wtedy popełnić jeden, jedyny mały błąd.
Jednak popełniamy ich tyle, że nie jesteśmy niekiedy w stanie odgadnąć który był punktem zwrotnym. W zasadzie... nigdy nawet się tym nie przejmujemy. Gnamy dalej przed siebie. Poszukując wypełnienia. Bo najgorsza jest ta pustka, która rośnie w nas. W środku. I nieważne co do niej wrzucimy, nie potrafimy jej wypełnić. Dlatego poddajemy się mrokowi, bo wiemy, ze tylko on zapełni pustkę, upajając ją obłudnymi kłamstwami.
Dlatego, gdy sięgnąłem dna, nie wybiłem się. Pozostałem tam, wśród ciemności, gdyż czułem, ze tylko ona mnie rozumie.