"...zamykane w piekielnych otchłaniach zapomnienia."
Ostrze
ze świstem przecina ciążące w pokoju powietrze, po czym bezbłędnie
sięga do celu. Krew zabryzgała ściany i sufit, gdy czyściłem miecz o
ciemnozielone kimono ojca, nadal wypływała z poderżniętych gardeł.
Schowałem go po pochwy, otwierając oczy i spoglądając na pierwszy ciężki
grzech. Stałem i patrzyłem na ich bezwładne ciała, martwe oczy
wpatrzone we mnie, niczym we własne odbicie. Te martwe oczy... Gdy usłyszałem z oddali nawoływania, wiedziałem, że to najwyższy czas. Oto muszę obnażyć duszę, czas stać się samym diabłem, pozwolić by ciemność zabrała wszystko. Odwróciłem się, nie mogąc znieść tej chwili oczekiwania. Krew zagotowała się we mnie, gdy kroki ucichły przed drzwiami, a potem stężała gdy otworzyły się. Powoli odwróciłem się do niego twarzą. Patrzyłem na figurkę małego, wystraszonego chłopca, który próbował pojąć to, co widziały oczy, a czemu stanowczo zaprzeczała rzeczywistość małego dziecka.
-Itachi... - szepnął zrozpaczony, łzy zbierały się na jego rzęsach i popłynęły po policzkach, gdy dostrzegł za mną ciała naszych rodziców. - Itachi...! - krzyknął drżącym głosem.
Powoli podchodziłem do niego. Tłumiąc ból, żal, gniew, bezsilność, poczucie winy, stratę, strach, winę... Podchodziłem czując, jak moje człowieczeństwo woła do mnie, prosi o nawrócenie, wskrzeszenie. Ale z każdym krokiem mówiłem sobie dość. I wszystko zaczynało znikać. To co zostało we mnie zbudowane, uformowane w jednej chwili zaczęło się walić niczym domino. Jedno po drugim...
W jego zrozpaczonych oczach dostrzegłem iskierkę buntu, a potem... złość. Czysta, niesamowita nienawiść. Puścił się biegiem w moją stronę. Szybko wydedukował co się stało, jak i kto za to odpowiada.
Wina leżała całkowicie po ich stronie. Dlatego musieli ponieść zasłużoną winę.
Za to, że pozwolili sobie, na spłodzenie czegoś takiego jak on i ja. Na stworzenie nas, doskonale zdając sobie sprawę z przekleństwa, kary jaka ciąży nad nami wszystkimi. To oni byli winni, nie ja. Im dłużej tak to sobie tłumaczyłem, tym coraz bardziej się przekonywałem o racji i prawidłowości, tego co zrobiłem - to była słuszna decyzja... Ona musiała taka być. Nic innego nie wchodziło w grę. I im dłużej tak myślałem tym bardziej czułem, że umieram. Staję się martwy.
Gdy unosił dłoń do ciosu zamachnąłem się i uderzyłem go w brzuch. Mały wyleciał na podwórko przed domem. Gdy schodziłem z drewnianych schodków, dźwignął się ciężko na nogi, chwiejąc i ocierając stróżkę krwi, która wypłynęła z rozciętej wargi. Właśnie wtedy, w jeden chwili podjąłem decyzję.
-Mój mały, głupi braciszku. Jesteś za słaby. Za mało w tobie nienawiści. Jeśli chcesz mnie zabić - nienawidź mnie, nie cierp mnie,a teraz... uciekaj - powiedziałem zimnym głosem, zastanawiając się, jak to się dzieje, że słowa wypływają z moich martwych ust, przez cały czas patrząc na niego, w jego zapłakane oczy, w których rozpacz mieszała się z niedowierzaniem. - Uciekaj! - krzyknąłem i wtedy się ocknął. Drgnął, jakby został uderzony po czym zaczął biec. A łzy wypływała wciąż na nowo z jego oczu. - Uciekaj i żyj, żyj w hańbie!
Przeszedłem przez ganek, lawirując między dwoma ciałami kobiet i stanąłem na rozwidleniu dróg. Patrząc jak biegnie przed siebie. Przerażony, bezbronny... Mój młodszy braciszek. Ucieka od śmierci, od domu potępionych, od swego przeznaczenia, od losu, od konsekwencji, od przekleństwa diabła i konspiracyjnej rzezi. Ucieka od tego, od czego ja nie mogę. Zamykam oczy biorąc głęboki wdech, zamykam w płucach powietrze przesiąknięte zapachem krwi, jest tak wyraźny, że niemal czuję jej smak. Metaliczny, zimny smak krwi. Przykładam rękę do ust, pochylając się do przodu, gdy zaczyna robić mi się niedobrze. I nigdy nie będę pewien, czy to pierwsza kropla deszczu czy to moja łza, spłynęła po moim policzku, tamtego dnia.
W jednej chwili z człowieka pełnego chwały, dumy i ambicji, zmieniłem się w puste pudło, pruderyjne obnażonego człowieka, bez przyszłości, z marzeniami pogrzebanymi w popiele dawnego mnie. Z nalepką zdrajcy, przyczepioną do mnie na całe życie. Wyrzutek społeczeństwa.
Wtedy czułem, jak burza we mnie zaczyna się uspokajać. Wszystko powoli wygasa, niczym gorejące ostatki popiołu w kominku. Nicość ogarniała wszystko, zagłuszając ognisty krzyk sumienia i szloch moralności.
To właśnie wtedy moje człowieczeństwo wołało do mnie ostatni raz, cichnącym echem - żegnaj...
Otwieram powoli oczy, wpatrując się w mrok, jaki panuje w pokoju. Czuję jak kropelki potu spływają po moim roztrzęsionym ciele, płytki, zgubny oddech kaleczy płuca, ściśnięte niewidzialnymi obręczami. Przeczesuję włosy palcami po czym przyciskam dłoń do czoła.
To skutek, nie przyczyna.
Wpatruję się w noc i im dłużej to robię tym większe mam wrażenie, że to powoli mnie przygniata, dusi. Zamyka w skomplikowanej klatce własnych podłości, które nie próżnują, rozrywając moją martwą duszę. A potem tuląc ją do siebie w ostatnim akcie desperacji i miłosierdzia.
W końcu udaje mi się wsiąść na tyle głęboki oddech, by zacząć się uspokajać. Pocieram twarz dłońmi, wzdychając bezsilnie, jak człowiek pokonany. Czy tym nie jestem? Pokonuje mnie moja własna ciemność, niszczą mnie moje własne grzechy. Na próżno szukać mi pokuty, której nie ma. Nie ma takiej ekspiacji, która pozwoliłaby mi odpokutować to co zrobiłem.
Przesuwam dłonią wzdłuż materacu szukając kołdry, która zsunęła się z łóżka, gdy szamotałem się w sennym amoku. Dopiero gdy dosięgam krawędzi odnajduję delikatny, cienki materiał. Zaciskam na nim dłoń w pięść po czym szarpię z całej siły. Siadam na łóżku kładąc stopy na obnażonej, panelowej podłodze. Czuję na nagiej piersi i stopach ciepły, powiew letniego wiatru, który wpada do pokoju przez otwarte drzwi. I ciszę. Tak doskonałą dopóki ktoś jej nie zmąci.
Wstaję, boso wychodząc na taras. Biorę głęboki wdech, zamykając oczy. Wsłuchuję się w cichą grę świerszczy i rechot żab. Gdzieś daleko w oddali dociera do mych uszu szum pierwszego symptomu burzy. Cichy akord wypełnia mnie po brzegi, cichnąc w duszy, przynosząc chwilę zapomnienia, ukojenia niczym doskonały lek na ból. Powoli uchylam powieki, dostrzegając jak na horyzoncie, nocne niebo przysłaniają ciężkie, ołowiane chmury z jarzącymi się błyskawicami, które podświetlając obłoki zwiastują prawdziwą burzę. Burzę, która zniszczy, a potem odrodzi wszystko to, co zniszczyła. Mistyczne koło, które trwa od stuleci na nowo się zamknie (otworzy) dając początek i koniec. Wszystko się odrodzi... Wszystko tylko nie ja.
A burza we wnętrzu mnie tylko tli, niewyraźną pieśń pogardy.
Wtedy, tamtego dnia plącząc krwawymi łzami, stłumiłem wszystkie emocje i zabiłem swoich krewnych by ratować wioskę. Zrobiłem wszystko to o co mnie prosili, wszystko to co mogłem oddałem prawdzie, wolności, pokojowi. Wszystko po to, by samemu pogrążyć się w niezmierzonych dotąd odchładzaniach piekieł. Ale jednego zrobić nie mogłem. Nie moglem zabić własnego brata. Nie mogłem pozwolić, by całe jego życie zakończyło się na starcie. Aby go uchronić, zrobiłem to w taki sposób. Czy to kiedykolwiek do niego przemówi? Czy ocali przed obraniem niewłaściwej ścieżki?
Westchnąłem pocierając wierzchem dłoni czoło. Nigdy nie pojmie tego, że jego życie jest dla mnie ważniejsze, niż bezpieczeństwo wioski. Oddałem dla niej wszystko, ale nie moglem poświecić najważniejszej dla mnie osoby. Nie moglem poświęcić moje małego braciszka. To moja zdrada wobec wioski, która napawa mnie dumą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz