" Utożsamiając się z cichym szeptem wolności... "
Głośny
huk grzmotu zagłusza na chwilę szum deszczu,rozświetla tonący w mroku
ogród, mokre liście i wzburzoną taflę stawu. Siadam na podłodze tarasu,
opierając się plecami o drewnianą futrynę.
Przez
otwarte drzwi do środka wpada mokre, wilgotne powietrze. Słyszę jak
szalejąc po pokoju rozrzuca po podłodze zwoje i dokumenty, które
ułożyłem na ławie poprzedniego dnia. Nie przejmuję się tym.Cholerne
papierzyska z Akatsuki. Niech ich wszystkich szlag trafi.
Obserwuję
nawałnicę, zapalając papierosa i porządnie się nim zaciągając.
Przytrzymuje chwilę dym w płucach, czując jak narkotyk powoli rozluźnia
napięcie, które ciągle trawi mnie od środka; po czym powoli wypuszczam
go ustami.
Burza nie tylko znęca się nad
ogrodem, ona także niszczy mnie od środka. Czasami czuję jak raz po raz
zadaje mocniejsze ciosy, wtedy w chwilach takich jak ta, tracę nad
wszystkim kontrolę, moja złota klatka mroku rozpada się i staję się
zupełnie bezbronny. Podatny na najlżejsze ciosy.
-Wszystko
zżera szaleństwo... – szepczę cicho, zaciągając się kolejny raz i
wyrzucając przed siebie peta. To prawda, szaleństwo istnieje nie tylko
we mnie ale teraz opanowało nawet ogród. Rozkołysało konary
drzew,wzburzyło morze traw i kwiatów. Zniszczyło spokojną toń wody. I
choć teraz nawałnica układa swój własny obraz piękna wiem, że to co
zniszczy swoją sztuką odrodzi się jeszcze piękniejsze.
„A
wtedy bogowie spojrzą tam, gdzie jeszcze niedawno wojenne miecze
opływały krwią. Wszystko zostanie wybaczone i powoli powróci dożycia. Bo
co za życia zniszczone, po śmierci zostanie odbudowane.”
Gdzie
podziali się bogowie, gdy potrzebowałem ich najbardziej? W tamtych
okrutnych odmętach przeszłości? Dlaczego nie pozwolą się nam odrodzić
tak, jak pozwalają zieleni traw, rozkołysanym drzewom? Czy nie ma już
dla nas ratunku?
Mimo
iż wiem, że nie ma już ratunku dla człowieka takiego jak ja, wierzę, że
kiedyś uzyskam odkupienie.Ludzie potrzebują wiary w bogów, choćby
dlatego, że tak trudno jest uwierzyć w ludzi. A bogowie... może
istnieją, może nie. Dlaczego więc i tak w nich nie wierzyć? Jeżeli
wszystko to co jest zapisane to prawda, po śmierci trafisz w przyjemne
miejsce, jeżeli nie to nic nie tracisz. Wzdycham cicho opierając łokieć o
zgięte kolano, wspierając czoło na dłoni. Myśli tak chaotycznie
zalewają moją głowę, że przestaję powoli nad nimi panować. Panoszą się
niczym robale po terenie, na którym nie powinno ich być w ogóle. Z tych
wszystkich myśli, tylko jedna ma znaczenie.
Zdradziłem rodzinę dla dobra wioski jednocześnie zdradzając wioskę, dla rodziny. Czy ktoś coś z tego rozumie?
Dla
wioski zamordowałem klan, zabiłem własną matkę i ojca,osoby, na których
ciążyła największa wina. Jednak nie potrafiłem zabić ukochanego brata,
który okazał się ważniejszy od honoru, powinności i wioski.Dlaczego
teraz to wszystko wydaje się takie... takie... osobliwe?
Zaczynam
rozumieć coraz mniej, gubię się we wlanych planach i postępowaniu,
zapominam o wszystkich obietnicach i przyrzeczeniach. To wszystko
zaczyna mnie przerastać. A może to tylko mi się wydaje?
Jestem
rozdarty wewnętrznie, choć czuję zadowolenie. Wiem,że inaczej bym nie
postąpił więc nie mogę się tym zadręczać. Wyznaczyłem cel,pokazałem
drogę którą powinien dążyć. Czy to zrobił? Mimo
wszystko czuję, że popełniłem błąd. W którymś momencie, gdy wydawało mi
się, że panowałem nad sytuacją, posunąłem się o krok za daleko.Kiedy to
było? Jak?
Teraz to tylko spekulacje, głupie
poczucie sumienia, któremu jakimś cudem udało się oprzeć ciemności i nie
dając się jej pożreć cierpi gdzieś wewnątrz mnie. Wzdycham cicho. Czuję
się tak, jakbym nagle stracił cały grunt spod nóg. Ale zamiast spadać,
po prostu stoję i wpatruję się w pustkę pode mną...
Biegłem jedna z uliczek wioski. Deszcz smagał moje ciało niczym niewidzialne bicze, które
wydawały się być karą za to, co zrobiłem.Czułem się pusty, przerażająco
pusty wewnętrznie. Czarna dziura, która powstała w miejscu, gdzie
powinno być serce wyżerała wszystko, pozostawiając po sobie niepewność,
panikę strach lub... podziw? Przed chwilą rozpacz, śmierć, potem pusta, a teraz tak bezsensowne uczucie podziwu... Dla kogo? Dla mnie?
Zatrzymuję się powoli, stając w deszczu. Patrzę w martwy punkt, rysujący się we mgle beznadziei. Podziw dla...
Podziw dla niego?
Podziw dla mnie?
Podziw dla nas?
Że ze wszystkich silnych i najsilniejszych, przetrwaliśmy tylko my?
My
jako słaba jednostka, bezużytecznej misji życia,przysłonięci zemstą i
zbrodnią. Z klątwą wiszącą nad nami, niczym ostrze gilotyny. Lśniące
tajemniczo w mrożącej krew w żyłach pogardzie, gdy za kilka chwil ma
zsunąć się w dół i odciąć nam głowę. Czy w takim razie nie lepiej byłoby
od razu zginąć? Umrzeć tam, razem z nimi wszystkimi i dać sobie po
prostu spokój? Uciec niczym tchórz od obowiązku, winy i powinności. Od
kary,sądu i wyroku? Po prostu uciec?
Ale co po ucieczce człowiekowi upadłemu, który wzniósł się na wyżyny prawości niewinnością ukochanego brata?
Upadam
na kolana, unosząc twarz ku rozpłakanemu niebu.Pozwalam by jego łzy
stały się moimi łzami, spływającymi po bladych policzkach męczennika.
Deszcz był jak ukojenie, lek dokonały na ból umierającej duszy. Tak
spokojny, monotonny, niczyi, a jednocześnie tak spontaniczny,
porywczy,nieokiełznany, mój... To wtedy przywłaszczyłem sobie deszcz.
Okiełznałem go i podporządkowałem własnemu cierpieniu. Zharmonizowałem
się z szumem i dźwiękami,które znalazły odbicie w bezdennym miejscu, po
gnijącej duszy. Utożsamiłem się z deszczem, odkrywając w nim szczególny
rodzaj pokuty. Może nie odpokutuję w ten sposób swojej winy, jednak
złagodzę ból, który rozdziera mnie od środka.
Wioska
wykorzystała mnie, uprzedmiotowiła zmuszając do zniszczenia własnego
życia, wmówili, że to wszystko dla dobra wioski, dla dobra jej
mieszkańców. Klan Uchiha stał się zbyt silny, zbyt potężny, zbyt
arogancki i dumny by dalej móc służyć wiosce, która dopiero zaczynała
się rozwijać.
Zaczął stawiać się władzy,
przestał jej słuchać i wykonywać rozkazy, aż w końcu zaczął dyktować
własne prawo. Żył własnym życiem, jako oddzielna część wioski. Ta lepsza
część. A tego nie mogła znieść wioska.
W
przypływach sentymentu wspominam rodzinę i przyjaciela.Rozpamiętuję
ulotnie chwile, które już nigdy mają się nie powtórzyć.Wspomnienia
szczęśliwych chwil, które na zawsze muszę zatrzeć w mej pamięci.Matko,
ojcze, Shisui i cała rodzino...
Wszyscy... jak
potężni tak upadli. Wszyscy zginęli z mojej ręki. Unoszę prawą dłoń,
spoglądając na nią. Deszcz już dawno zmył krew i jakiekolwiek ślady.
Jednak nie zdołał zmyć wspomnienia ciężaru broni, mocnego uścisku w
którym trzymałem rękojeść miecza gdy zadawałem kolejne ciosy,drżenia,
które pozostało do teraz.
Zaciskam dłoń w pięść i uderzam nią w ziemię.
-Dlaczego... – szepczę, czując, że nie tylko przywłaszczone łzy nieba zalewają moje policzki.
Wtedy niespodziewanie na swoim ramieniu czuję dłoń. Uścisk jest mocny, władczy. – Jestem człowiekiem, nie maszyną do zabijania – szepczę zimnym, zmienionym głosem, nie podnosząc na niego wzroku.
-Dlatego
musisz odrzucić swoje człowieczeństwo, jesteś stworzony do wielkich
rzeczy. A teraz chodź za mną – powiedział zarzucając na moje ramiona
płaszcz i odchodząc.
To był moment decyzji,
którą przyszło mi podjąć w chwili,gdy po raz pierwszy sięgnąłem po
miecz. Wziąłem głęboki wdech zamykając na chwilę oczy. Decyzja musiała
zostać podjęta i nie było mowy o jakimkolwiek zawahaniu się. Spaliłem
wszystkie mosty, by nie móc się teraz cofnąć. Dlatego nie mam wyboru. Wstałem otwierając oczy i przytrzymując jedną ręką poły płaszcza.
-Doskonale to wszystko zaplanowałeś... Madara.- mówię idąc za nim.
A
potem zaczynam spadać w ciemność, która zamieszkała we mnie. Podnoszę
się i wychodząc z zadaszenia, wychodzę naprzeciw burzy. Upadam na kolana
i unosząc twarz ku niebu, po raz kolejny przywłaszczam sobie jego łzy,
które zaczynają mieszać się razem z moimi. Wszystko we mnie się zmienia.
I tylko deszcz nadal pada tak samo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz